Stanisław Henryk Pawłowski urodził się 27 kwietnia 1902 roku w Pułtusku. Jego rodzicami byli Walerian i Bronisława z d. Zatońska. Miał dwie wiele starsze od siebie siostry. Jedna z nich – Józefa, zmarła w młodym wieku i osierociła dwuletniego synka Edmunda, którego wychowaniem zajęli się dziadkowie. Chłopcy byli ze sobą zżyci jak bracia. Niestety los ich rozłączył, bo Edmund zginął w wypadku samochodowym w roku 1922.
Stanisław Pawłowski ukończył w Pułtusku szkołę powszechną i gimnazjum (to, o którym pisał Wiktor Gomulicki w książce pt. „Wspomnienia niebieskiego mundurka”). Wraz z kolegami z klasy gimnazjalnej zgłosił się w roku 1919 na ochotnika do wojska i wziął udział w wojnie polsko-bolszewickiej.
W 1922 roku rozpoczął studia lekarskie na Uniwersytecie Jana Kazimierza we Lwowie, lecz po roku przerwał je i przeniósł się na historię. Po upływie roku wrócił jednak na medycynę. W styczniu 1928 r. zdał egzamin na stopień lekarza, a w marcu roku 1929 r. uzyskał tytuł doktora wszechnauk lekarskich. W 1930 r. ukończył Szkołę Sanitarną Podchorążych Rezerwy w Warszawie.
Po studiach pracował we Lwowie na oddziale wewnętrznym w Szpitalu Powszechnym oraz w Szpitalu Skórno-Wenerologicznym Żeńskim, a potem krótko na chirurgii i oddziale położniczo-ginekologicznym w Przemysku, a następnie w Krasnosielcu.
W 1932 r. przyjechał do Myszyńca wraz ze swoją matką. Od lat pracował tu już dr Stanisław Nossarzewski. Podobno pewnego razu obaj panowie wybrali się na spacer i wówczas młodszy z nich, wskazując na cmentarz, zapytał kolegę: „Czy wielu pacjentów wysłał pan tam?”. Ten zaś odrzekł z powagą: „Radzę panu, doktorze, zaprowadzić rejestr”. Młody lekarz odpowiedź tę zachował na zawsze w pamięci.
W marcu 1940 r. Stanisław Pawłowski został aresztowany. Więziono go w obozach koncentracyjnych Dachau i Mauthausen-Gusen, skąd został zwolniony 4 września 1940 r. jako lekarz potrzebny osadzie Myszyniec.
To był czas heroicznej pracy. Jako jedyny lekarz pracował, nie szczędząc sił. „Pamiętam jedno wydarzenie z czasów okupacji – wspominała p. Halina Dziamałek. – Była to pora zimowa, a doktor Pawłowski złamał nogę. Mój brat był ciężko chory i razem z siostrą w nocy poszłyśmy po doktora, a ten choć chory, zmęczony i z nogą w gipsie, nie odmówił pomocy. Przyprowadziłyśmy go do chorego brata”.
Mimo obozowego doświadczenia nie wahał się udzielać pomocy lekarskiej każdemu, kto jej potrzebował. Także partyzantom. Bywało, że w nocy ktoś pukał do drzwi i mówił, że doktor jest potrzebny do rodzącej kobiety. A on bez słowa pakował swoje narzędzia, bez słowa siadał na furmankę i jechał, choć sam nie wiedział, co to za ludzie przyszli po niego i dokąd go wiozą. Na miejscu okazywało się, że nie ma rodzącej, ale jest ranny partyzant.
Znalazł się ktoś, kto doniósł, że doktor udziela pomocy leśnym. W grudniu 1944 r. aresztowano go ponownie. Gestapowcy znęcali się nad nim, by wydobyć zeznania. Mieczysław Nysztal, wówczas ośmioletni, widział doktora po tych przesłuchaniach: „Pamiętam, jak strasznie zmasakrowanego prowadziło go dwóch hitlerowców, był skuty kajdankami i nie mógł iść o własnych nogach, więc Niemcy włożyli mu pod pachy karabiny i tak zaprowadzili go do samochodu”. Po okrutnym śledztwie dr Pawłowski został wysłany do obozu w Działdowie. W rany zadane mu podczas przesłuchania wdała się gangrena i w warunkach obozowych kolega lekarz usuwał mu bez znieczulenia zajęte nią martwe tkanki.
Doktor Pawłowski opowiadał czasem o swoich wojennych doświadczeniach. Jedną z takich historii znamy ze wspomnień p. Zofii Rolkowej. Otóż po wyzwoleniu wracał do domu w obozowym pasiaku. Był bardzo wyniszczony. Ważył zaledwie 45 kg. Szedł pieszo. Ostrzegano go, że może być ponownie aresztowany, tym razem przez Rosjan. Dostał od ludzi stare połatane ubranie i worek, w którym na spodzie miał parę narzędzi lekarskich. Przykrył je sianem i szmatą, a na wierzchu położył kilka skórek suchego chleba. Kiedy przechodził obok żołnierzy, wyjął z worka skórkę chleba i jadł, udając człowieka niespełna rozumu. Sam zatrzymał się obok nich, ale oni nie tylko nie chcieli go wylegitymować, ale wręcz krzyczeli, by sobie poszedł. Oddalił się więc i w ten sposób być może uniknął kolejnego aresztowania.
Po wojnie był najpierw kierownikiem myszynieckiego ośrodka zdrowia i izby porodowej (do 1959 r), a potem Rejonowej Przychodni Kolejowej (do przejścia na emeryturę w roku 1974). Kiedy w latach sześćdziesiątych zaczęli przybywać do Myszyńca inni lekarze, żył z nimi w absolutnej zgodzie. Opowiadał im o swojej pracy (często żartobliwie) i dzielił się wiedzą. Nie przywiązywał większej wagi do ubioru i nie wywyższał się.
Przez lata swojej lekarskiej służby uratował życie i zdrowie wielu ludziom. Był lekarzem z powołania, człowiekiem niezwykle pracowitym i wrażliwym na ludzkie cierpienie. Dbał o swoich pacjentów. Potrafił nawet w nocy przyjść z niezapowiedzianą wizytą, by sprawdzić stan zdrowia chorego, czy lepiej się czuje, czy spadła temperatura… Zawsze znajdował czas, by wysłuchać pacjenta. Najpierw rozmawiał, a potem badał. Leczył zarówno dzieci, jak i dorosłych. Odbierał porody, nawet te skomplikowane. Szył rany. Współpracowników traktował z szacunkiem. Był skromnym człowiekiem, nigdy nie chwalił się swoimi osiągnięciami. W dużej mierze za jego sprawą w myszynieckiej przychodni kolejowej, której był kierownikiem, panowała prawdziwie rodzinna atmosfera, a przede wszystkim – otrzymywało się profesjonalną pomoc.
w Rejonowej Przychodni Kolejowej w Myszyńcu
Miał ogromne poczucie humoru. Często przed napisaniem recepty chodził po gabinecie i zastanawiając się, gwizdał sobie pod nosem ulubione melodyjki.
Zachowało się o nim wiele ciepłych wspomnień i anegdot. Pani Zofia Rolkowa wspominała, co pewnego razu przydarzyło się doktorowi w drodze do pracy w ośrodku zdrowia: „Była zima i straszna zawieja. Wiatr pchnął go do rowu. Śnieg był świeży, więc nie mógł żadnym sposobem sam się stamtąd wydostać. Jakaś kobieta, która przechodziła obok, podała doktorowi rękę, aby go wyciągnąć. Jednak zamiast ona doktora wyciągnąć, to on ją wciągnął do rowu i oboje nie mogli wyjść”.
Pani Zofia Rolkowa wspominała też, jak to podczas szkolenia przeciwpożarowego, zacięła się gaśnica. Po wielu próbach instruktorowi udało się ją odblokować i cała zawartość wystrzeliła w stronę doktora. Zareagował we właściwy dla siebie sposób. „Co macie takie kwaśne miny? – zapytał. – Dobrze, że choć raz stałem się bałwanem”. Wywołało to rozbawienie.
Pewnego razu czyszcząc zegarek, który był pamiątką po jego ojcu, tłumaczył synkowi Bronkowi: „Ten zegarek przechodzi z pokolenia na pokolenie. Gdy umrę, będzie należał do ciebie”. Na to rezolutny chłopiec: „Tatuś, a kiedy ty umrzesz?”.
Gdy wreszcie utworzono stację pogotowia ratunkowego, doktor Pawłowski jako najstarszy z miejscowych medyków miał okazję pierwszy przejechać się karetką. Wsiadając do auta, przyciął sobie fartuch, który w czasie jazdy powiewał jak flaga. Zabawnie wyglądał tak przyozdobiony ambulans.
Z żoną Anną z d. Rychter miał dwóch synów. Jego syn Bronisław tak wspomina doktora: „Ojciec był bardzo opiekuńczy i troskliwy. Nie mieliśmy z nim zbyt dużego kontaktu, ponieważ nie pozwalał nam zbliżać się do chorych. Bał się, że możemy się zarazić. Tata bardzo dużo pracował, całymi dniami siedział w gabinecie i przyjmował pacjentów. Poświęcił się całkowicie swojej pracy. Zawsze jednak znajdował czas dla mnie i mojego młodszego brata Stanisława. Opiekował się nami. Bardzo nas kochał. Był naprawdę wspaniałym ojcem”.
Przez długie lata dzień pracy doktora wyglądał następująco: rano szedł do pracy w ośrodku zdrowia, potem przechodził do przychodni kolejowej, a następnie do późnych godzin wieczornych przyjmował pacjentów w domu. Na podwórku u jego sąsiadki p. Heleny Murzynowej zatrzymywały się furmanki z czekającymi na wizytę. Jej dom można było nazwać drugą poczekalnią. Pani Helena zimą częstowała czekających herbatą.
Doktor cieszył się wielkim zaufaniem pacjentów. Pani Zofia Łada wspominała: „W roku 1966 mama woziła furmanką moją babcię do doktora Pawłowskiego. Babcia była bardzo chora, więc rano i wieczorem mama musiała jechać z nią z Białusnego Lasku do Myszyńca. Trzeba było babcię zanieść na ten wóz, bo nie wolno było jej stawiać na nogi, zwłaszcza na samym początku. Doktor przychodził do furmanki, badał babcię i robił zastrzyki. Po kilku dniach chorej na tyle się polepszyło, że można ją było wprowadzić pod rękę do gabinetu. Doktor Pawłowski mówił, że to może się tak skończyć, że babcia umrze, a jego poślą do więzienia. Babcia była jednak uparta. Mówiła, że jeżeli nie pomoże jej doktor Pawłowski, to i szpital jej nie pomoże. Doktor był bardzo poważny, chodził po gabinecie i cichutko gwizdał. Umiał każdemu pomóc w cierpieniu. Wyleczył moją babcię z tamtej ciężkiej choroby. […]
W roku 1969 moja siostra Elżbieta, mając zaledwie osiem tygodni, zachorowała na zapalenie płuc. W szpitalu dostała biegunki. Robiła się coraz słabsza i traciła na wadze. Po urodzeniu miała 4 kg, a gdy mama wypisywała ją na własne żądanie ze szpitala, ważyła zaledwie 3 kg. W domu wszyscy bali się o małą Elę. I wtedy postanowiono, ze zawiezie się ją do doktora Pawłowskiego. Doktor zaś, zbadawszy ją, stwierdził, że medycyna powszechnie znana nic tu nie pomoże. A ponieważ starał się leczyć ludzi na wiele sposobów, polecił moim rodzicom, by podawali małej napar z drzewa sakłaku. Trzeba było to jej podawać przed każdym nawet najmniejszym posiłkiem. Po jakimś czasie dziecko zaczęło przybierać na wadze, dzięki czemu żyje do dziś”.
Doktor kochał swoją pracę i bardzo przeżył przejście na emeryturę. Możliwe, że właśnie to wpłynęło na pogorszenie się jego stanu zdrowia. Kiedy dostał zawału, syn zadzwonił po pogotowie. Trzeba było na nie czekać ponad pół godziny. Pomoc przyszła za późno…
Zmarł 8 stycznia 1978 roku w szpitalu w Łomży. Pochowany został na myszynieckim cmentarzu.
Po latach jednej z ulic Myszyńca nadano imię doktora Stanisława Pawłowskiego.
(bw)