Głupi Teoś… Ze wspomnień Wojtka Milke

Poniżej kolejny fragment wspomnień Wojtka Milke z czasów jego wakacyjnych pobytów w Myszyńcu u dziadka dra Stanisława Nossarzewskiego. Autor poświęca tu wiele uwagi osobie żebraka Teosia, dając nam tym samym wyobrażenie, jaka była sytuacja niepełnosprawnych na Kurpiach w okresie przedwojennym. Ciekawe jest to, że tę postać pamięta jeszcze paru najstarszych myszyniaków. Widocznie coś takiego było w Teosiu, że nie sposób było go zapomnieć.

Tak go wspomina Wojtek Milke:

„Teoś przewijał się przez wakacyjne lata jak część należącego doi nich krajobrazu kurpiowskich sosen i piasków. Mówiło się Głupi Teoś, tak jakby „Głupi” było nazwiskiem. Jednak chyba nawet innego już nie miał. Gdzieś tam kiedyś, przy chrzcie, na pewno miał, ale potem jak się okazało, że do roboty się nie nadaje i musiał iść z chaty na żebraczy chleb, to je i w tej biednej chacie zostawił. Ludzie przeżywili, a morgi rodzicielskich piasków tej jednej gęby więcej mogłyby nie zaspokoić. Zresztą, taki był zwyczaj, że jak nawiedzony to dawali kostur i torbę i gnali z domu.

Teoś nie był głupi. Był upośledzony. Przyszedł na ten świat z dziedzicznym obciążeniem, dzięki któremu dawno temu jakiś Wit został nawet świętym, bo tańczył na chwałę [atak epilepsji nazywano kiedyś tańcem św. Wita – przyp. red.].  Pląsawica oglądana w wykonaniu Teosia budziła u dzieciaków zawsze przerażenie, ale potem przywykali i nawet obfita piana na Teosiowych ustach i zakończenie seansu padnięciem w drgawkach wyczerpania na ziemię stawały się czymś zwyczajnym. Leżał potem w podwórkowym kurzu wymieszanym z drobiowymi odchodami i pozostałościami napędu chłopskich furmanek, które parkowały, oczekując na powrót swoich właścicieli po lekarskiej poradzie. Na leżącego Teosia przenosiły się wtenczas chmary spasionych much, wyraźnie przedkładając pot jego pląsawiczego znoju nad codzienną odchodową karmę. Nieprzytomny zmęczeniem nie czuł łaskotania spacerujących po nim bezkarnie much, wciskających się w nos, oczy i sycących się utoczoną z ust pianą.

Teoś nie mówił. Jego krtań wydawała jakieś nieartykułowane dźwięki podobne do pochrząkiwania, ale i tak nie miał wiele do powiedzenia, więc wystarczało to na porozumienie się z otoczeniem. Zwłaszcza że chodziło mu zawsze o coś do jedzenia. Czy słyszał? Chyba raczej nie. Nikomu nawet by do głowy nie przyszło, żeby rozważać celowość i sposób sprawdzenia tego. Wyrażał swoje skromne potrzeby gestami i gesty innych wystarczały mu całkowicie na pojęcie ich intencji. Wyciągnięta dłoń z chlebem. Wyciągnięte ramię w stronę bramy.

Zjawiał się w miasteczku bez jakiegoś bliżej określonego planu. Nie były to nawet dni targowe czy odpusty ściągające żebraczy tłum jako naturalna oprawę takich imprez.Świadczyłoby to jedynie o tym, że nie docierały do niego takie terminy. Był wolny jak ptak i całkiem nagle zjawiał się, bez pożegnania znikał.

Jego pojawienie się na doktorskim podwórku nie było niczym nadzwyczajnym. Siadał na ławce pod płotem przy kuchni i cierpliwie czekał. Zawsze się doczekał. Pokaźnych rozmiarów żebracza torba z grubej, brunatnej, samodziałowej, przypominającej brudny worek lnianej tkaniny zawierała cały jego dobytek: miskę, drewnianą łyżkę i kawałek suchego chleba. Jeść dostawał, ale kucharka nalewała mu zupę do wyciągniętej w dłoni własnej miski, uważając, żeby jej nie dotknąć. Zupełnie jakby był zadżumiony, a on był tylko nigdy niemyty i zawszony. Nie pozwalano mu też samemu podchodzić do studni, bo wtedy pił z wiadra. Jak tylko zauważono, że idzie w tę stronę, był zawsze krzyk i jakaś dziewucha wylatywała z kuchni, machając ramionami. Przypuszczalnie krzyk był zbędny, ale zabraniające gesty pomagały, bo Teoś był potulny i posłuchliwy. Zresztą tylko to dawało mu szansę zbędnego dla niego i świata przeżycia. Do studni nie wolno, ale pić dostał. I to częściej tłustego mleka niż wody. Przynajmniej na doktorskim podwórku.

Tego zakazu picia z wiadra to chyba nigdy nie pojął. W chłopskich obejściach dostawał mniej lub gorzej (jeśli w ogóle) do jedzenia, ale zaspokojenia pragnienia prosto z wiadra nikt mu jakoś nie wzbraniał.  I to tak energicznie, jakby chciał na przykład przywłaszczyć sobie jajko świeżo zniesione przez kurę, która  preferowała zacisze krzaków od wrzawy kurnika.

Przyobleczenie miał Teoś bardziej niż skromne. Dzisiaj byłoby modne, bo lniane. zgrzebny len stanowił kiedyś materiał do uszycia przytrzymywanych na chudym ciele sznurkiem gaci i rozchełstanej brakiem jakichkolwiek guzików koszuli. Namalowanie jego postaci wymagałoby dużej ilości brudno-szaro-brązowej farby, bo i kolor jego skóry nie był inny od wiecznego niemycia.  Zimowych wakacji nie spędzałem w Myszyńcu, więc nigdy nie widziałem Teosia w zimowym przyodziewku. Zimą raczej mniej wędrował, gnieżdżąc się przypuszczalnie jako nieproszony i ledwie tolerowany gość po stodołach i cieplejszych od nich oborach. Może coś mu tam skapnęło od gospodyni, ale chyba i świniom podjadał. Głód nie pozwala na wybredność, a natrętnym nie wolno było być, bo kazaliby iść precz. Zresztą po paru dniach i tak zwykle kazali. Liczył się każdy ziemniak odjęty od gąb dzieciakom i od ryjów świniom. Nie ludzie byli bezlitośni, lecz ta bieda nie pozwalała mieć litości dla innych. Nie zagrzewał więc chyba dłużej nigdzie miejsca i tak jak latem snuł się od zagrody do zagrody i od wioski do wioski. Chyba miał jakąś kapotę, a nogi owinięte gałganami i sznurkiem, ale też niewiele więcej.

[…]

Teosiowi udawało się jednak przeżywać każdą kolejną zimę. Te w tych okolicach nie należały bynajmniej do łagodnych. Pozwalano mu pomieszkać. Uszczknięto dlań trochę strawy. Ta nie należała do wyszukanych, ale pozwalała przetrwać do jutra. […] Teosia do stołu nie zapraszano, dzwonka śledzia nie uświadczył, ale tych parę ziemniaków ze śledziową wodą, to mu chyba nie pożałowali”.